sobota, 25 września 2010

Wspomnienia

Czesto musze odpowiadac na pytanie, jak to sie stalo, ze zdecydowalam sie leczyc w Senegalu.
Najwazniejszy z powodow brzmial: bo jesli przyjdzie mi zdechnac, to chce obok moich najblizszych - meza i dzieci. Mysl, ze mam ich zostawic na dlugie miesiace albo i na zawsze, byla nie do zniesienia. Zatem gdy tylko pojawila sie mozliwosc leczenia tutaj na miejscu, a bilet do Polski byl juz kupiony, lekarz w Polsce narajony przez niezawodna moja kolezanke, uczepilam sie jej i zostalam.

W ciagu dwoch dni zweryfikowalam dr Kocura i wyczytalam co sie dalo o RSM. Leczenie tego raka jest wlasciwie malo skomplikowane i niewiele sie zmienilo od kilkunastu lat. Operacja + naswietlania. Albo naswietlania + operacja. Mozna to jeszcze poprawic chemia (jak w moim przypadku), wtedy efekt naswietlania mocniejszy i efekty uboczne kur...o mocne.

Leczenie jest ekspresowe. Trzy miesiace i remisja. Jesli calkowita, to super, a jesli czesciowa, to po kilku miesiacach do piachu. W jednym i drugim przypadku wolalabym pozostac z Rodzinka.
Poza tym spedzac zime w Polsce? O nie, dziekuje bardzo.

PS
Czy szanowni czytelnicy nie dostaja krecka od przeskokow tematycznych? Rak, Senegal i bieganie...

2 komentarze:

  1. Nie, ja nie dostaję. Przecież życie też skacze z tematu na temat :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie i nie możemy się trzymać tylko jednego, bo przecież można zwariować :) Ja lubię czytac o bieganiu, chociaż sama słabo jeszcze się czuję po ostatnim przeziębieniu. A o Senegalu to już w ogóle!

    OdpowiedzUsuń