wtorek, 25 maja 2010

Saint-Louis


Wyjazd zaliczam do tych najbardziej udanych. Spedzilismy troche czasu z bardzo sympatyczna Polka, ktora tam mieszka od ponad 20 lat, jej rownie sympatyczny maz zawiozl nas „w busz” i zrobil maly wyklad pogladowy (z zawodu „rolnik”), powalesalismy sie po pieknym starym Saint Louis wdychajac zwariowana atmosfere festiwalowa, zaliczylismy dwa koncerty wieczorne, ktore raczej powalaly wlasnie atmosfera niz wirtuozerstwem, ale to nie szkodzi. Gdy cos sie dzieje ciekawego w Senegalu, mam wrazenie ze wszyscy ludzie sztuki zjezdzaja sie do tego miejsca. Efekt? Te sema twarze + garsc turystow + pracownicy miedzynarodowych instytucji. Podziwiamy swoje kreacje, silimy sie na oryginalne opinie, snobizm na calego.

Saint Louis po raz kolejny zadziwilo mnie. Swoim bardzo przystepnym klimatem z dominujaca chlodna bryza, rytmem zycia duzo znosniejszym niz w zabieganym Dakarze i oczywiscie swym wygladem. Stare miasto to podluzna wyspa znajdujaca sie na rzece Senegal. Gdy bylam tam ostatnio, jakies 5 lat temu, wydawalo mi sie, ze miasto chyli sie ku upadkowi, wiele starych kamienic bylo zaniedbanych, niektore z nich wrecz nie do odratowania. Okazalo sie jednak, ze miasto wypieknialo! Wiekszosc kamienic odrestaurowanych, coraz wiecej restauracyjek, kafejek, galerii. Obowiazkowy punkt na szlaku turystycznym Senegalu.

A jesli chodzi o 18 Saint-Louis Jazz Festival. Jakos tak sie stalo, nie jest to oczywiscie wpisane w formule festiwalu, ze odbywa sie on pod znakiem „metissage” - mieszania kultur i stylow. Czyli ze przyjezdne zespoly graja czesto razem z miejscowymi muzykami. Bywa bardzo smakowite, ale bywa tez niestety niezjedliwe, jak w przypadku koncertu najwiekszej gwiazdy festiwalu - Pharoah Sanderds, legendarnego czarnego saksofonisty, ktory w swym zafascynowaniu rytmami wybijanymi przez trzech senegalskich tamtamistow, zapomnial chyba ze sam mial tu grac. Kilka fraz oddanych pospiesznie, a potem bebny, bebny i bebny. Duzo bardziej podobal mi sie Sekstet Jerrego Gonzaleza. Lider – perkusista (konga) i trebacz, otoczony muzykami spod znaku jazzu, klasyki, etno: fortepian, saksofon, flet, wokalista flamenko + perkusista senegalski na wszelkiego rodzaju „przeszkadzajkach”. Mimo pozorow ciaglej imrowizacji rygory muzyczne zachowane; dla mnie super.

Nasz wyjazd byl taki jak lubie, czyli bardzo intensywny. Przed poludniem zwiedzalismy miasto i okolice. Nawpychalam sie truskawek; tak tak, odpowiednio pielegnowane owocuja takze w Afryce. Widzialam olbrzymiaste stado malp w buszu i pol warana. Pol, bo tylko tyle zdozylam zobaczyc zanim calkowicie schowal sie w zaroslach. Pojechalismy tez zwiedzic tame na rzece Senegal, ktorej zadaniem jest zapobieganie cofaniu sie slonych wod oceanu w glab rzeki. W drodze powrotnej mucha macon (nie wiem skad ta nazwa) uzadlila Srednia. Takie jej szczescie, ze wyzywaja sie na niej wszystkie zwierzaki... Incydent nieprzyjemny, bo przez chwile nie wiedzialam co jej sie stalo i co wlasciwie ja ugryzlo – osa, szerszen, skorpion? Przeleciala mi nawet mysl, czy to nie waz  ; Cale szczescie skonczylo sie na wielkim strachu Sredniej i srednio duzej opuchliznie.

Poza tym zdrowie dopisalo. Postanowilam ignorowac moje leukocyty i nie biadolic nad ich niska liczba, co dalo bardzo dobre efekty. Bol gardla przeszedl na uszy, lecz nie przeksztalcil sie w nic zlosliwego. Chorobsko dopadlo za to Pana Ha i srednia corke; najmlodszy trzyma sie dzielnie. Wlasciwie to my tutaj bardzo rzadko chorujemy. Mamy dwa sezony chorobowe, na poczatku lata i w srodku jesieni, kiedy zmienia sie klimat, czyli z cieplego przechodzi w goracy i na odwrot. I teraz wlasnie jestesmy na poczatku lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz