sobota, 23 października 2010

Do diagnozy - c.d.

Jestem ostatnio w coraz lepszej formie fizycznej, robie plany, probuje je realizowac. Jedna noga ciegle tkwie we wspomnieniach, co w sumie nie jest jakies bardzo nieprzyjemne czy dolujace. Wspominam co bylo dokladnie przed rokiem, przy czym mam wielka ochote obgadac to jeszcze raz, z dystansem i radoscia, ze to przeszlosc. Moj Malzonek jakos nie chce o tym slyszec, dla niego to przeszlosc do ktorej nie chce wracac. Ale skoro on nie chce, to WY posluchacie :P:P:P Nie macie wyjscia.

O trudnych rozmowach z ginekolozka pisalam wczesniej. To byl tak na prawde pikus, kilka malych wymuszen na przesympatycznej pani doktor. Przede mna oczekiwania na wyniki i starcie z dr Kocurem, badz co badz, bardzo zapracowanym profesorem.

Gdy wreszcie ginekolozka dala sie namowic na biopsje (ze ona mi ja zrobi, nie ja jej oczywista) i wreczyla mi plastikowy przezroczysty sloiczek z plywajacymi w srodku kawaleczkami mnie, pognalismy z mezem do laboratorium. A tam niespodzianka - czas oczekiwania na hist-pat do trzech tygodni, bo nie robia tego na miejscu tylko wysylaja do Francji. Siadlam i zaplakalam. I plakalam tak przez tydzien. Z bezsilnosci, bo nadal oficjalnie nie mam raka, a wiem, ze go mam, i ze strachu. Snulam wizje, ze umre nie leczona, albo umre bo za pozno zaczne leczenie. Jakos zadna inna opcja, ze nie umre, nie przychodzila mi do glowy. Resztkami sil siadlam do kompa i zaczelam uruchamiac akcje - lece sie leczyc do Polski.

Dzieki ogromnemu wsparciu przyjaciol i rodziny, wszystko zostalo zalatwione: bilet kupiony, wizyty u prof. Markowskiej i drugiego lekarza w Wawie umowione. Znalazl sie nawet pracodawca gotowy mnie, ehem, zatrudnic. Nie uspokoilo mnie to ani troche. Nadal wylewalam hektolitry lez, bo musze zostawic maluchy, meza i czy ich jeszcze kiedykolwiek zobacze? Ktos nam wtedy podpowiedzial, by isc prywatnie do dr Kocura. Poszlismy. Trzy dni przed planowanym wylotem do Polski. W poczekalni dopadl mnie telefon z laboratorium. Ze maja wyniki (po tygodniu, a nie po trzech) i mam je pilnie odebrac (co swiadczylo tylko o tym, ze sa zle). Byli nawet gotowi przeslac je internetem albo i faksem i to juz natychmiast, do kliniki. 15 minut pozniej, sekretarka zaprosila mnie do gabinetu. A ja stalam skamieniala z faksem w rece. Rozumialam z niego tylko trzy slowa - carcinome epidermoide invasif.

Klapnelam na krzeslo w gabinecie, maz obok. Kilka razy zaczynalam opowiadac z czym przychodze, za kazdym razem glos mi sie zalamywal w polowie zdania. Zdolalam tylko wyciagnac reke i podac dr Kocurowi fax. Udzielil mi sie spokoj, z jakim doktor uciszyl moje niezdarne proby komunikacji - zobaczymy, prosze na fotel. Podczas badania tlumaczyl, pokazywal (kolposkop podlaczony do ekranu) i uspokajal - wstepnie moge powiedziec, ze chcialbym miec wszystkie pacjentki w tym stopniu zaawansowania. Decyzje podjelismy blyskawicznie - zostaje i lecze sie tutaj. Doktor przepisal skierowania na badania i ustalil od kiedy zaczynamy leczenie. Wyszlam z jego gabinetu usmiechnieta i przekonana, ze wszystko bedzie dobrze. To byla sroda, 28 pazdziernika 2009. Myslalam tak do piatkowego popoludnia...
c.d.n.

3 komentarze:

  1. Końcówka wygląda jak happy end i tego Ci życzę w prawie-rocznicę :) żeby to był end i jak najbardziej happy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, piszesz jak powieść w odcinkach, urywa się w kulminacyjnym punkcie :)

    OdpowiedzUsuń