Podczas leczenia chciałam koniecznie medytować. Bo zalecają. A skoro nie umiem, to powtarzałam uproszczony różaniec - same zdrowaśki i ojcze nasz, bo dalej też nie umiem. Uspokajało i działało kojąco. A z braku laku liczyłam sobie na palcach.
Gdy się o tym dowiedziały zaprzyjaźnione misjonarki, wspaniałe siostry zakonne, obdarowały mnie na wizycie w szpitalu śliczniutkim różańcem. Różaniec z drzewa różanego, koloru różowego i pachnący różami... Ruszyłam więc wieczorem do dzieła. A że w tym czasie moja normalna temperatura wynosiła około 40 stopni i pot zalewał mi oczy, szło mi ciężko - wycierałam co chwilę twarz, oczy, czoło przekładając przy tym różaniec z ręki do ręki. Wreszcie poddałam się - zapach nie miał nic wspólnego z esencją różaną i zaczął przyprawiać mnie o mdłości.
O 1 w nocy przyszła pielęgniarka zmienić kroplówkę. Zapala światło. I w krzyk. Ja też w krzyk. Skąd tyle krwi???
Taaak, różany różaniec okazał się być tylko różowym, farbka puściła i zabarwiła mi twarz, dekolt i sporą częśc pościeli na piękniusi, krwisty kolorek.
hłe hłe hłe
OdpowiedzUsuńScena jak z horroru, albo lepiej z "Ojca Chrzestnego" :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrzerazenie trwalo tylko pol sekundy, zaraz doszlysmy, ze to nie krew. Ale pierwszy widok byl porazajacy.
OdpowiedzUsuńMusze siostry wypytac, skad one te koscielne gadżety biorą. Pewnie z Chin :D
Chyli kiczowaty chiński horror? ;)
OdpowiedzUsuńheheheheheh
OdpowiedzUsuń