Drepcząc w skwarze po centrum Dakaru w stronę niedrogiej jadłodajni chińskiej, zastanawiając się jak zapełnić cztery godziny oczekiwania na pobór syna, natknęłam się na znajomą Francuzkę. - Zjemy razem - rzuciła i zaproponowała restaurację raczej nie z mojej półki cenowej. Westchnęłam, przekalkulowałam, zrezygnowałam w myślach z deseru i kawy i podreptałyśmy dalej razem.
Znajoma, nazwijmy ją Eleną (rodzice Ukraińcy), wywróciła oczami odprawiając szofera, ponarzekała przy tym na brak intymności w domu, powodowany krzątaniną personelu domowego (sic!). Elena jest żoną zamożnego Libańczyka, nigdy nie pracowała. Mieszka w Dakarze od pół roku, wypatrzyła mnie na jakimś towarzyskim spotkaniu bezbłędnie rozpoznając "słowiańską urodę", jak się wyraziła.
Rozmowa miała formę dialogu równoległego, co szybko sobie uświadomiłyśmy i grzecznie, z zaangażownaiem starałyśmy się szukać wspólnej płaszczyzny tematycznej. Było ciężko. Ale warto, bo po półgodzinie mdłej paplaniny trafił mi się smaczny kąsek.
Elena bardzo by chciała, ale nie ma kontaktu z Ukrainkami mieszkającymi w Dakarze. Dwa miesiące temu zadzwoniła do niej miejscowa Ukrainka, nazwijmy ją Olgą, i zaproponowała spotkanie z rodaczkami, organizowane... w ambasadzie Rosji w Dakarze. Moja Elena zachłysnęła się - jak to w ambasadzie Rosji? Moi kuzynowie na Majdanie, ciągle się o nich martwię, a Wy się spotykacie na raucie u Rosjan? - nie mogła uwierzyć. - A tak, bo my jesteśmy proradzieckie (pour union soviétique) i nie chcemy Majdanu - odpowiedziała jej Olga. Elena rzuciła na pożegnanie, że jest patriotką i nie jest rusofilką i jej noga w ambasadzie Rosji nie postanie. Tak skończyły się kontakty Eleny z "rodaczkami".
A nasze pożegnanie było nadspodziewanie ciepłe i życzliwe.